Długą przerwę miałam jeśli chodzi o bloga. Długą przerwę, jeśli chodzi o tzw. „życie”.
Ten wpis będzie inny niż wszystkie. I nie pasujący zupełnie do tego bloga. Ale pasujący do mnie obecnie, więc powstać musi, choć zapewne duża część odbiorców tego bloga postuka się w czoło zadając sobie pytanie : „a co to ma wspólnego z perfumami” ? A ja z czystym sumieniem mogę na to pytanie odpowiedzieć. Nic. Nie ma NIC wspólnego. Ale ma wiele wspólnego z życiem.
Już kilka razy wspominałam na tym blogu fakt, że posiadanie pasji pomaga w trudnych chwilach. Pomaga zmniejszyć cierpienie, pomaga znaleźć w sobie siłę do walki z przeciwnościami losu.
Byłam w błędzie. Może pomóc w chwilach smutku, w sytuacjach, kiedy życie dokopie. Ale w zmaganiu się z cierpieniem nie pomoże żadna pasja.I nie pomoże, kiedy życie powala nas na kolana.
„Co nas nie zabije to nas wzmocni”. Powiedzenie , którego autorem jest Friedrich Nietzsche osiągnęło popularność i widywałam je nawet w formie… tatuaży. Czy wynikało z głębokich przemyśleń ? Moim zdaniem nie. Zapewne miało wzmocnić w nas przekonanie, że przeciwności losu kształtują charakter i możemy stać się silniejsi psychicznie. Zapewne tak. Ale DO CZASU. Od pewnego momentu zacznają już zabijać, jeśli nie od razu to powoli i systematycznie, aż w końcu zabiją. W ten czy inny sposób, bezpośrednio lub pośrednio.
Jedyną szansą jest posiadanie przy sobie kogoś, kto nas wspiera, kto nas podnosi, gdy zaczynamy upadać. Kogoś, kto będzie stał przy nas jak mur, którego nic nie przewróci. Ale gdy tego kogoś nie ma…. Albo jeszcze gorzej – gdy ten ktoś zadaje nam ostateczny cios…
Na początku swojej drogi życiowej każdy z nas ma nadzieje i marzenia. Nawet jak pójdzie coś nie tak, to wiemy, że mamy przed sobą jeszcze dużo czasu, żeby do spełnienia marzeń dążyć. A co wtedy, kiedy mamy za sobą już kilka dekad ? … Bo upływu czasu nie zatrzyma nikt.
Rok 2020. Rok , który zapoczątkował serię dramatów w moim życiu. I moje życie zaczęło się dzielić na to „przed 2020 rokiem” i „po 2020 roku”.
To tak jakby życie było długą drogą, czasem prostą, czasem pełną zakrętów, po której jedziesz najlepiej jak potrafisz. Dla mnie ta droga w 2020 zakończyła się nagle urwiskiem. I cały czas spadam w dół nie mając czego chwycić się po drodze. Czasem z tego urwiska wystają jakieś gałęzie, ale szybko łamią się pod naporem siły spadania. Jeśli nie złapię szybko jakiejś mocnej gałęzi to roztrzaskam się na drobne kawałki. Bo kiedy spadamy z urwiska na samym dole czeka tylko śmierć. Chyba że czegoś po drodze się chwycimy…
„Co nas nie zabije to nas wzmocni” ?
W połowie 2020 roku okazało się, że moj najukochańszy kot (z trzech przygarniętych, które mieliśmy) jest chory na raka. Dla jednych ludzi kot czy pies to tylko zwierzę. Dla nas – członek rodziny. Myślałam , że to dramat, bo nie potrafiłam przewidzieć przyszłości… Walczylismy o jego życie nieco ponad 2 miesiące. Jak można się domyśleć walkę przegraliśmy. Ale to był dopiero początek…
Miesiąc po jego śmierci okazało się, że drugi kot ma raka. Walka zaczęła się od nowa, choć nie wyglądała tak dramatycznie jak w pierwszym przypadku..
I kiedy myślałam, że naprawdę dużo mnie spotyka, 4 miesiące później okazało się, że moja Mama ma raka. To była prawdziwa jazda autostradą bez trzymanki. Rak trzustki – jedyny rak, którego wykrycie to od razu ponad 90% szansy na przeżycie max. 6 miesięcy. Mama zmarła po 2 miesiącach od diagnozy. Nawet nie zaczęto jej leczyć. Zmarłą w niewyobrażalnych mękach, a mnie przy jej łóżku w szpitalu wtedy nie było.
Równo 12 godzin przed jej śmiercią rozmawiałam z nią przez telefon. Powiedziałam ; „Mamo, walcz!”. A ona odpowiedziała : „Będę, dopóki będę mogła”. Tą krótką rozmowę zapamiętam do końca życia.
12 godzin później umarła.
3 miesiące później zmarł drugi kot.
Ze śmiercią Mamy zawalił się cały mój „bezpieczny” w miarę świat. Nigdy nie miałam w życiu łatwo, ale zawsze była Ona. Matka, powierniczka, przyjaciółka. 3 w 1. Nie była idealna, ale była wyjątkowa.
I wtedy coś we mnie się zatrzymało. Jakbym zawisła w jakiejś próżni. Jakby świat się zatrzymał. Życie biegło dalej, czas też nie stał w miejscu. Ale ja stanęłam i nie byłam w stanie nic z tym zrobić. Jakbym nogi miała zalane betonem. Kolejni lekarze mówili, że mam silną depresję, ale nie decydowałam się na leczenie bo miałam już z tym doświadczenia z przeszłości. Skutki uboczne stosowanej chemii przewyższaly efekty jej stosowania.
Nie miałam żadnego oparcia. Najbliższy mi człowiek, mąż, nie widział tego wszystkiego, albo po prostu nie chciał widzieć. Zmienił pracę, budował dom, na który się wcześniej zdecydowaliśmy. Ciągle nie było go w domu. Więc nie widział mojej niewiarygodnej rozpaczy, nie widział jak poczucie beznadziei wyłącza mnie z życia. A może widzieć nie chciał… Bo może tak łatwiej…A już na pewno wygodniej…
Przez 17 lat starałam się być w związku podporą, tym murem, o który zawsze może się oprzeć. Może w drobnych kwestiach sie nie sprawdzałam, bo nikt ideałem nie jest. Ale w kwestiach istotnych stawałam się podobna do lwicy broniącej swoich dzieci. Ja zaś od 2020 roku podpory nie miałam żadnej. Nie tylko nie miałam muru, o który mogłabym sie oprzeć. Nie miałam nawet płota. Nagle poczułam, jakbym była sama.
Stanął nowy dom. Pomyślałam, że może to być taki symboliczny punkt – zaczęcie wszystkiego od nowa. Zaczęłam na nowo robić plany na przyszłość. I tą bliższą i tą dalszą. Znalazłam wreszcie swoją „gałąź”, której chciałam się chwycić. Był to mój związek. Związek z kimś, kto też nie był ideałem, ale związek uznawany przeze mnie nieustannie za wyjątkowy. Mimo wszystko.
Przeprowadzka do nowego domu była wyzwaniem, ale starałam się mu podołać. Powoli odbudowywała się we mnie nadzieja, że jednak nie spadnę na dno urwiska. Widzę przecież przed sobą swoją gałąź…
Miesiąc później zostałam poinformowana o rozwodzie. Poinformowana. Tak po prostu.
W najgorszych scenariuszach nie brałam pod uwage takiego zakończenia. I takiego piekła na ziemi, jakie zgotował mi przez kilka kolejnych miesięcy najbliższy mi (teoretycznie) człowiek. Piekła, jakiego w życiu bym się z tej strony nie spodziewała.
Są związki, które na bazie przeżytych tragedii stają się mocniejsze. I są takie związki, które się na ich bazie rozsypują.
Są ludzie, którzy walczą o swój związek, a są tacy, którzy wolą sobie zafundować nowy. Bo to łatwiej. Dużo łatwiej.
„Co nas nie zabije to nas wzmocni”. Czy aby na pewno Panie Nietzsche ?
Największa gałąź, jaka rosła na stoku urwiska złamała się jak patyk, a jej ostre końcówki poraniły mnie do krwi. Więc spadam dalej na dno urwiska zastanawiając sie tylko, czy po drodze wykrwawię się zanim się rozbiję.
Wspominałam kilka razy, jak to pasja pomaga w trudnych chwilach. Tak, w trudnych chwilach tak. Ale nie w tragediach.
Więc tych, którzy zaglądali wcześniej na mojego bloga i zauważyli ten brak wpisów od dlugiego czasu – przepraszam. Ale chyba jestem usprawiedliwiona…
A Pan, Panie Nietzsche, raczej się mylił…